Ogród

poniedziałek, 7 października 2013

Jesienne klimaty...

Od miesiąca jestem przedstawicielką, jak to się kiedyś mówiło, prywatnej inicjatywy. Inicjatywa sama w sobie sprawia mi dużo radości, ale na razie nie przekłada się na odzew ze strony osób do których jest skierowana. Mam świadomość, że powinnam się bardzo zaangażować w autoreklamę i to jest dla mnie najtrudniejsze w tej działalności. Zaczęły wyłazić wszystkie upiory dzieciństwa i młodości: brak wiary w swoje umiejętności, niskie poczucie wartości, strach przed podjęciem decyzji... Moja skorupka nie nasiąkła za młodu żadną z umiejętności, które teraz bardzo by mi się przydały, więc nie bardzo ma czym trącić. Muszę się tego cholera, nauczyć.
Dzisiaj pojechaliśmy z Kocurem do "Psiego Losu". To cmentarz dla zwierzaków, na którym swoje miejsce maja dwa Miśki Kocura. To miejsce budzi we mnie skrajne uczucia. Bardzo lubię tam jeździć, bo jest po prostu piękne. Piękne na co dzień, a szczególnie w taki dzień jak dzisiejszy. Pierwsza niedziela października po dniu Św. Franciszka, patrona zwierząt to dzień, kiedy Psi Los tętni życiem. Zjeżdżają się właściciele pochowanych zwierzaków -  nie tylko psów, ale i kotów, królików, nawet chomików. Często razem z obecnymi pupilami. My też zabraliśmy naszego. To może nieodpowiednie słowo zważywszy na okoliczności, ale jest autentycznie wesoło. A z drugiej strony... Ogarnia mnie tam straszliwy smutek i nie umiem opanować łez. Kocur za każdym razem powtarza mi, że te wszystkie zwierzaki miały dobre, szczęśliwe życie, kochających właścicieli i o tym trzeba pamiętać, a nie się smucić. No, ja to wiem, ale ten smutek chyba rodzi się w imieniu wszystkich właścicieli nieżyjących zwierzaków. Kumuluje się we mnie i nie umiem się opanować. Strasznie dużo tam miłości, takiej zmaterializowanej, widocznej na każdym małym grobku. To ogromnie wzruszające i poruszające. 
Tu leżą dwa Miśki
Czy nie jest tu pięknie? No jest.

Postój na popas przy wyjątkowo apetycznej kępie trawy.
Nie, to nie jest zdjęcie ataku wściekłego psa... Psiarze wiedzą co to jest :)

 "Płonące" drzewo

W domu zabrałam się za przetwórstwo - dostałam krzaki bazylii i przerabiałam je na pesto. "Krzaki" to określenie jak najbardziej uzasadnione, bo miały wysokość ponad metr. Zagapiłam się i poobrywałam liście, nie robiąc wcześniej zdjęcia całym roślinom. No, w każdym razie takich okazów nigdy nie widziałam. Pachnie teraz bazylią w całym domu. Wyobrażam sobie, że tak pachnie Toskania...
Wszystkie ingrediencje już gotowe...
Z wielkiej fury liści, dużo  mniejsza miska pesto...

...i tylko pięć napełnionych słoiczków. 
Dostałam także dynię makaronową i pierwszy raz w życiu ją przygotowałam. W ogóle dynię, jako warzywo jadalne poznałam dopiero w ubiegłym roku. Kupiłam śliczną z myślą o Halloween, ale jakoś nie miałam serca jej zniszczyć. Halloween minęło, dynia została i trzeba było coś z niej zrobić. Bez większego przekonania przerobiłam ją na ciasto, zupę oraz upiekłam. Spróbowałam i... zakochałam się. Re-we-la-cja! Cud natury! Przepyszna! W każdej postaci! (z wyjątkiem dyni w occie, która kiedyś spróbowałam i była okropna)
No więc, w tym roku sezon dyniowy zaczęłam od makaronowej. Słyszałam, że to wyjątkowo pyszna odmiana, i teraz z całym przekonanie potwierdzam. Jest przepyszna. Szkoda, że tak rzadko spotykana.

Dynia, kilka wiórków masła, świeży rozmaryn i trochę soli, najlepiej gruboziarnistej, morskiej. I do pieca.
Jakiś czas później, po wyjęciu...
...i zaraz po tym.
Tak wygląda dyniowy "makaron"
Kropką nad "i" w temacie jesiennych przetworów, kolorów i zapachów sa suszone pomidory. 6 kilo pomidorow, kilka poziomow kratek w piekarniku i jak zaledwie kilka sloiczkow. Ale warto...
Pierwsza porcja gotowa do suszenia

In progress...
Pierwszy sloiczek. Ta porcja bedzie ze swiezymi listkami szalwii
A tu z czosnkiem
Z 6 kilo, 6 niewielkich sloiczkow. Ale i tak warto



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz