Ogród

wtorek, 27 maja 2014

Buszująca w trawie...

Przez kilka dni byłam na mojej wsi. Chciałam nadrobić prace, nazwijmy to, polowe.  Ostatnie weekendy nie sprzyjały takim działaniom, więc wszystko zarosło na maksa. Udało mi się z grubsza nadgonić zaległości, ale wróciłam wykończona. Tak naprawde moje "pole", to po prostu działka o powierzchni ok. 1000m, w przeważającej części porośnięta trawą. I to właśnie ta trawa tak mi dała w kość, bo nie jest to żaden szlachetny gatunek i przy sprzyjającej pogodzie urosła na dobre pół metra.  Nie obeszło się bez strat w sprzęcie. Wykończyłam kosiarkę, druga ledwo zipie, a na takiej wysokiej trawie zwyczajnie odmawia współpracy. W desperacji chwyciłam za kosę (tak, dysponuję takim sprzętem), ale ponieważ nie umiem sie nią posługiwać, to skończyło sie na ułamaniu rączki do tejże. Pozostały mi nożyce do trawy (i w efekcie odciski na dłoniach, oraz odkryty na nowo biceps). Ostatkiem sił chwyciłam za nóż rzeźniczy i cięłam niczym sierpem, jak żniwiarze z obrazów Chełmońskiego. Masakra... Ale efekty widać. Trawa jest... no krótka, ale wygląda jak wygryziona przez wygłodzoną krowę: miejscami do gołej ziemi, a wokół malownicze kępki. No, ale za tydzień taką już da się wyrównać kosiarką. W tym ferworze pracy, padając na nos już nie miałam sił robić wyszukanych zdjęć. Takie tam tylko migawki z miejscowo odchwaszczonych zakątków.







 

Tak wyglada trawa przed "koszeniem". Przyznam, że na zdjęciu wygląda nawet dość malowniczo.
 

A ta żabka, śledziła moje poczynania z uwagą i wcale się nie bała.

niedziela, 18 maja 2014

Sztuka współczesna

Wybraliśmy się z Kocurem na Noc Muzeów. Plany co do zwiedzanych miejsc zmieniły się nam już w trakcie, bo tłumy ludzi czekających na wejście skutecznie nas zniechęciły do odwiedzenia wytypowanych wstępnie instytucji. W efekcie wpadliśmy m.in. do pobliskiego Muzeum Dunikowskiego, a tam na wystawę Erny Rossenstein, "Nakładanie". Tutaj mały wtręt; nie znam się na sztuce nowoczesnej, nie umiem jej ocenić obiektywnie, i chyba nie lubię. A nie lubię, bo nie rozumiem, (bo nie jest to chyba jednak brak wrażliwości na sztukę jako taką). Wracając do sedna, wystawa o której mowa, to właśnie sztuka nowoczesna. To co mi sie podobało to wykorzystanie niepotrzebnych, zużytych przedmiotów, takich "śmieci", które wędrują do kosza - upcycling i recycling w jednym. To lubię. Ale... oglądając ekspozycję, wspomniałam prace Ystin, których wielką admiratorką jestem. Patelnia, która odjęła mi mowę, pinezkowe kule, czy choćby zardzewiałe pojemniki na "coś" - te rzeczy są piękne i użytkowe, co nie jest bez znaczenia. I takie wykorzystanie starych i niepotrzebnych wydawałoby sie przedmiotów bardzo sobie cenię.
I tak dla zobrazowania tego o czym piszę, kilka zdjęć. Są złej jakości, bez flesza, robione w bardzo ciemnym pomieszczeniu, ale coś tam widać. Spinacze, pudełka po tic-tacach, kluczyki do otwierania puszek, łyżki i tym podobne przedmioty są rozpoznawalne. O sztucznej szczęce nie mówiąc. Było... interesująco, ale dla mnie zbyt dziwnie. No, ale ja się nie znam.







niedziela, 4 maja 2014

Pomajówkowo

Zaczęło się obiecująco. Pierwszy wolny dzień był ciepły i słoneczny. Nie mogłam jeszcze wyjechać z miasta i rozpocząć sezonu na mojej wsi, ale wykorzystałam czas między innymi na długi spacer ze zwierzakiem. Inne zwierzaki też korzystały z ładnej pogody. Na przykład koty wyległy do swoich przydomowych ogródków. W kocim świecie jak w człowieczym: jedni jadą na działkę pracowniczą, a inni do SPA...

To ten pierwszy przypadek...


A to ten drugi 


O, takie miejsca są w mojej okolicy, w środku miasta...

Spacer wykończył mi psa

No a następnego dnia, z autkiem wyładowanym aż po dach (całą zimę zbierałam różne graty), ruszyłam na wieś. I trzy dni siedziałam w chałupie bo lało tak, że nawet pies nie chciał wychodzić. Zrobiłam szybki obchód dóbr, żeby ocenić straty. Tak, tak, straty, bo co roku rozpoczynam sezon od napraw i awarii. W tym roku są to: brak prądu (zerwane przewody i złamany maszt) i brak wody (pęknięty wężyk, zepsuty kran i coś nie tak z miernikiem wody, pod szkiełkiem którego ona jest. A nie powinno jej tam być). Ale twarda jestem, wytrzymałam w tych spartańskich warunkach. Prąd kabelkiem pobierałam od rodziny zza płota, wodę wiaderkiem sobie nosiłam. Korzyść z pogody taka, że poświęciłam czas na prace domowe. Posprzątałam po zimie. Najgorsze były pajęczyny. A już naj, najgorsze te, które pająki były uprzejme rozpiąć pomiędzy drzwiami wejściowymi, a framugą tychże. Najpierw musiałam wsadzić w to klucze, a potem otwierając drzwi... horror. Znacie ten trzask rozrywanych pajęczyn? Jakby ktoś darł rajstopy.... brrrrrrrrrrrr :(
Kolejnego dnia zaczęłam make up chałupy. Nawiozłam sobie dużo farby i całą ją wypaprałam. Pod pędzel poleciały dwa krzesła (przewidziana jeszcze zmiana tapicerki), ława (ręce mi prawie odpadły przy szlifowaniu), stolik okrągły, stołek, który chyba przerobię na inny stolik, i schody do których malowannia przymierzałam się od dwóch lat. Zdjęcia pokażę jak już wszystko będzie skończone. Na razie tylko kilka obrazków z zarośniętego, zmokniętego zewnętrza.

Spóźniłam się na kwitnięcie magnolii - zostały tylko pojedyncze pąki...

...i na rozwijające się paprocie w fazie "ślimaczków" - mojego ulubionego stadium. Już tylko końcówki liści są zwinięte

Skoro już o ślimaczkach mowa, tylko one z entuzjazmem zareagowały na deszcz. Opanowały trawnik, a ten chyba próbuje opanować i dom...


 Zarośnięte wszystko, jakieś takie zabałaganione...







Czy są tacy co dobrnęli do końca postu? Wobec tego dobrej nocy :)

czwartek, 1 maja 2014

Słonecznik

Uwielbiam wszystko co chrupie. Za orzechy i nasionka oddam... no, w każdym razie dużo. Myślę, że w poprzednim życiu mogłam być ptakiem :) (miewam sny o lataniu, lubię jeść ziarenka i wić swoje gniazdko... pasuje ;) )
Słonecznik jest w mojej kuchni obecny na stałe. Dodaję go do ciast, zup, deserów, sałat i sałatek, makaronów i koktajli. Najbardziej lubię prażony. I mimo tego uwielbienia, do tej pory nie serwowałam go w postaci pasty. Naprawdę nie wiem jak to możliwe. Taka myśl, jak żarówka rozbłysła mi dziś rano w głowie. I już nie zgasła. Szybki look do internetu, żeby zobaczyć co w trawie piszczy. No, owszem, pomysłów dużo, ale nie przekonywała mnie konieczność namaczania ziarenek na całą noc w wodzie. Raz, że za długo czekania, a ja chciałam wprowadzić myśl w czyn natychmiast. Dwa, że wolę słonecznik chrupiący niż rozmięknięty... A, że w dodatku wolę modyfikować przepisy niż je wiernie odtwarzać, to postanowiłam zrobić rzecz po swojemu. I stąd pomysł na słonecznikową pastę (prawie) śródziemnomorską. Prawie - bo jak już wymyśliłam skład, to się okazało, że zjedliśmy cały zapas suszonych pomidorów.
I po tym długim wstępie następuje obrazkowa instrukcja wykonania. Nie podaję ilości, bo w mojej kuchni obowiązują przede wszystkim takie miary jak "trochę" i "na oko", rządzi intuicja, organem doradczym jest wzrok, a sędzią rozstrzygającym smak ;)

Składniki (słonecznik uprzednio uprażony na suchej patelni):

Masa podstawowa po pierwszym blendowaniu. Za sucha...

... dodałam trochę oliwy i jest OK

 Pierwsza wersja: z rukolą. W zasadzie to taka wariacja na temat pesto z odwróconymi proporcjami.


 Wersja druga; z czarnymi oliwkami i bez pomidorów.


 Ta dam! Gotowe. O matko! co za smak!