Ogród

piątek, 31 stycznia 2014

Bar samoobsługowy...

W tym roku otworzyłam go z poślizgiem, za co biję się w piersi z dużym poczuciem winy. Przepis na bar (prawie) podniebny jest prosty: stary kij od szczotki, wspornik pod półkę, siatka po włoszczyźnie, tacka plastikowa po wędlinie, kawałek sznurka. Z kija i wspornika skręcamy zgrabną szubieniczkę, na końcu zawieszamy sznurek przewleczony przez środek tacki. Tacka pełni rolę daszka chroniącego bar przed opadami śniegu. Pod daszkiem, na tym samym sznurku wieszamy siateczkę wypełnioną smakołykami.


 Menu w moim barze jest niezmienne od lat, i sądząc z tempa jego znikania smakuje konsumentom.
Wygląda tak...

...a zawiera duży wybór ziarenek zatopionych w smalcu. Po zastygnięciu, wszystko razem pakuję do siateczki i wieszam pod daszkiem.
Przecinania wstęgi podczas otwierania baru nie było, bo zgłodniałe towarzystwo zerkało z okolicznych drzew, nadzorując przebieg operacji.
Towarzystwo zagląda na mój balkon przez okrągły rok, i przyznam, że sprawia mi wielką przyjemność obserwowanie jak skacze sobie po moich roślinkach, wydziobuje nasionka z przekwitłych kwiatostanów. Towarzystwo jest chyba stałe - zwykle 5 sztuk naraz. Czasem zagląda do mnie przez okno i zawsze wtedy zastanawiam się, czy to ciekawość nimi powoduje, czy to może kontrola bezpieczeństwa. Cokolwiek to jest bardzo lubię jak już są...

Dosłownie parę minut po otwarciu przyleciał pierwszy gość. Chyba na zwiady. Usiadł na moment tylko i cudem udało mi się go "złapać". Niestety, od wczoraj to jedyny jakiego zauważyłam, mimo, że widzę jego pobratymców niedaleko. No cóż, może się pojawią kolejne.


Taka biała zima jak ta za oknem zaspokaja moje poczucie estetyki, ale na dłuższą metę nuży swoją monotonią. Dlatego staram się otaczać kolorami i dlatego, ciągle inspirowana polskim folklorem, popełniłam kolejne energetyzujące kolczyki sutaszowe.


Chciałam też trochę koloru wprowadzić do domu i... nie udało się. No częściowo się udało. Listki są wszak zielone :). Kupiłam mianowicie hiacynty. Pół godziny stałam przed nimi w sklepie, oglądając różowe, fioletowe... Na białe nawet nie patrzyłam, bo chciałam kolorowe. I jakoś tak... wyszłam ze sklepu z białymi. Na razie jeszcze w pąkach, ale... białe :)


poniedziałek, 27 stycznia 2014

Kiermasz...

Wczoraj odbył się kiermasz organizowany przez Fundację MaMa, w którym brałam udział jako wystawca. Nie był to udany event w sensie sprzedażowym. Śnieg, na który czekali miłośnicy sportów zimowych w warunkach miejskich powoduje zamęt i paraliż drogowy, oraz powszechną niechęć do wystawiania nosa za drzwi. Nie narzekam - widok ośnieżonych drzew, choinek w śniegowych czapach rekompensuje mi wszelkie niedogodności. Tyle, że  potencjalni odwiedzający: oglądacze i kupujący pozostają w domach. I stąd kompletny brak ruchu na kiermaszu. Ale za to atmosfera była ciepła, miejsce klimatyczne i w sumie sympatycznie spędziłam czas na pogaduchach i oglądaniu towarów współwystawców.
Tak wyglądało moje ministoisko.

Oprócz tradycyjnych biżutów i filcowych zabawek, dodatkowo zrobiłam kilka walentynkowych serduszek - ot taki miły przerywnik i odskocznia od większych przedsięwzięć, o których niedługo napiszę.



czwartek, 23 stycznia 2014

Na szkle malowane...

...a dokładnie grawerowane, wyrzynane, szlifowane... W końcu uruchomiłam swój drugi fantastyczny prezent świąteczny, czyli multinarzędzie. Mam pomysł na grawerowane szklane naczynie, ale przyznam, że tak mi się podoba grawerowanie na szkle,że jest bardzo prawdopodobne, że nie tylko to naczynie zostanie ozdobione. W każdym razie zrobiłam wstępny przegląd domowych zasobów pod tym kątem i wytypowałam kilka sztuk do ewentualnego upiększenia :).
Zanim jednak do tego dojdzie, muszę poćwiczyć rękę i wprowadzić kilka udogodnień. No bo tak: samo narzędzie, mimo że lekkie, jest zbyt ciężkie do precyzyjnego prowadzenia po szkle - po prostu ręka się szybko męczy i zaczyna drżeć, niezależnie od drgań wywoływanych przez sam napęd. Moja maszyna jest co prawda wyposażona w giętki przewód (taki jak w maszynie do borowania zębów), ale kiepsko działa, bo nie przenosi on odpowiednio szybkich obrotów na końcówkę. Nie wiem jeszcze, czy to wina przewodu czy czegoś innego. Mam co prawda podejrzenia i spróbuje to zmienić, ale nie będę o tym przynudzać. Najważniejsze są efekty moich wczorajszych prób.

Pierwsze, nieśmiałe przyłożenie rysika. I od razu pierwsza, ważna uwaga: rysunek przyklejony od spodu nie zdaje egzaminu (vide; ta kreska, która powstała obok obrysu). Grubość szkła i jego załamanie uniemożliwia dokładne "złapanie" konturu.


Tu już obrysowana całość. Widoczne drżenie ręki :) 

A tu wypełniona całość. Jestem zadowolona z efektu. 

Na drugi ogień poszedł bardziej skomplikowany rysunek, z bardzo cienkimi detalami. 


Tu już poszło gorzej. Raz, że ręka już była zmęczona, dwa - wypróbowałam różne końcówki, żeby zobaczyć jak się różnią w pracy.

Tu widoczny cały wzór. Przyznam, że na zdjęciu wygląda lepiej niż na żywo, ale... pierwsze koty za płoty :)

niedziela, 19 stycznia 2014

Raz na ludowo...

Strasznie szybko żyłam przez ostatni tydzień. Kocur wyjechał służbowo, więc musiałam zmodyfikować swój plan dnia, tak żeby zwierz nie był stratny i swoje, co najmniej trzy spacery dziennie zaliczył. A i w pracowni sporo się działo: Przygotowuję się do kiermaszu, który już za tydzień i chcę zrobić jak najwięcej rzeczy na sprzedaż (w duchu liczę, że zainteresowanie będzie nie mniejsze niż na kiermaszu bożonarodzeniowym). W związku z tym rękodzielę i w pracowni, i w domu, i... dobrze mi z tym :)
Chciałam już pochować świąteczne wystawki w domu, ale ten śnieg za oknem, malownicze śnieżne czapy na doniczkach na balkonie sprawiły, że się powstrzymałam. Biel na zewnątrz dobrze się komponuje z bielą wewnątrz. No i zostały. A nawet się wzbogaciły. A to za sprawą przecudnej urody konika, który zakupiłam u Iszart. Dzisiaj z kolei nabyłam w promocji w Ikea pledzik, który bardzo pasuje do mojego ulubionego "uszaka", z którego właśnie piszę te słowa. Zapłaciłam całe 5 zł :). A do tego jeszcze wazonik, który może też być świecznikiem.

 Konik od Iszart
 Fotel w nowym okryciu
 I wazonik


Nie pamiętam, czy wspominałam, że na nowo odkrywam polską sztukę ludową. Nie wiem dokąd mnie to zaprowadzi, ale faktem jest, że czerpię z niej inspiracje. Stąd pomysł na kolczyki z sutaszu w kolorach "ściągnietych" z wycinanek. Ubolewam tylko, że mam kiepski aparat i zdjęcia nie oddają rzeczywistych kolorów.

kolczyki soutache


niedziela, 12 stycznia 2014

Lepię...

Doczekałam się w końcu pierwszych zajęć z ceramiki, które to dostałam w ramach prezentu gwiazdkowego. Było fantastycznie! Wpadłam po uszy i już wiem, że to będzie moje kolejne ulubione zajęcie.
Wciągnęło mnie od pierwszej minuty do tego stopnia,że zapomniałam o robieniu zdjęć i przypomniało mi się dopiero jak mój pierwszy "wytwór" był prawie gotowy. Wytwór wyobraźni i rąk. Co prawda jedno z drugim nie do końca współpracowało, w związku z czym efekt końcowy znacznie odbiega od zamierzonego, ale i tak mnie zadowala. Teraz czeka mnie niecierpliwe oczekiwanie na wyschnięcie gliny, wypalenie (oby nie pękło w trakcie tego procesu) i szkliwienie.
A tak wygląda wytwór na półmetku

Marzyła mi się patera o organicznych kształtach. Inspiracją był koralowiec, taki jak te poniżej, ale w trakcie pracy wyszło inaczej. Nie szkodzi, nie rezygnuję z pomysłu i prędzej czy później go zrealizuję.



Zbliżenie na wnętrze mojej patery. Nie mogę się doczekać szkliwienia. Wymyśliłam sobie, że będzie w kolorze jasnoturkusowym, nakrapianym brązowymi plamkami. Glina na której pracowałam jest szamotowa, i wyobrażam sobie, że po wypaleniu, drobinki szamotu jeszcze wzbogacą fakturę. Nie mam pojęcia czego oczekiwać, po zakończeniu całej pracy. To temat do omówienia z moim od wczoraj Guru - Hanią. Na kolejnych zajęciach.
 Moja praca ma sygnaturkę. To oczywiście po to, aby można odróżnić moją prace o dziesiątków innych, ale fakt naniesienia jej na spodzie sprawił, że poczułam się jak prawdziwy artysta.
 A to już gotowa patera. trochę tego koralowca widać, ale mniej niż chciałam.
Ciąg dalszy relacji nastąpi.
A skoro o lepieniu mowa, to ulepiłam także swój pierwszy w życiu chleb. Od dawna już o tym myślałam, ale dopiero kupienie przeraźliwego gniota w w sklepie (konsystencja podobna do tej gliny ze zdjęć powyżej) sprawiła, że wzięłam sprawę w swoje ręce. Skorzystałam z przepisu tutaj.
No cóż, powiedzmy szczerze - smakiem nie powala. Skórka chrupiąca, jak obiecane. Gdyby mój chlebek składał się z samej skórki byłby hitem. Co zrobiłam nie tak? Nie jestem pewna, ale myślę, że to może być kwestia słabego wyrośnięcia ciasta. Temperatura pokojowa, o której mowa w przepisie, w moim przypadku chyba nieco odbiega od normy - na pewno jest za mało ciepła jak na potrzeby ciasta, które ma rosnąć. Poza tym, według mnie 1 łyżeczka soli to za mało jak na ilość mąki podana w przepisie. Na pewno nie jest to ostatnia próba wypieku własnego chleba - mimo wszystko kręci mnie to :). Następnym razem trochę poszaleję z dodatkami.
Zaczynam! Suche składniki. Być może w tym momencie popełniłam błąd, bo zamiast rozpuścić suche drożdże w wodzie to wsypałam je do mąki.
 Tak wyglądało ciasto po wymieszaniu. Lepiło się niemiłosiernie - nie mogłam odmyć rąk.
 A tak po 14 godzinach rośnięcia. Jak widać różnica niewielka.
 Uformowany bochenek przed kolejnymi dwoma godzinami rośnięcia...
 ... i po dwóch godzinach. Ładnie się zaokrąglił, a rósł w cieplejszej atmosferze, bo w kuchnia się ogrzała.
 załadowałam do foremki i trochę sie pogniótł...
 Tadam! Wygląda nieźle...
 W środku takoż...
 A smak... zostawia, do życzenia, ale jest i tak smaczniejszy, niż zakupiony bochenek, który skłonił mnie do podjęcia wyzwania :)



poniedziałek, 6 stycznia 2014

Noworocznie...

Nie podejmuję żadnych postanowień noworocznych, bo to frustrujące, kiedy uświadamiam sobie po jakimś czasie, że znowu nie udało mi się ich zrealizować. Zamiast postanowień mam marzenia i plany. I to takie, które z całą pewnością zrealizuję, bo dotyczą tego co najbardziej lubię.
A więc:
1. odnowię wszystkie stare meble i lampy, które zgromadziłam, a których z powodu warunków lokalowych nie mogłam wcześniej tknąć;
2. skończę kurs ceramiczny i nauczę się nowych technik;
3. skończę lifting sypialni, i może wezmę się za kuchnie. Może - bo to duża inwestycja, wiążąca się z totalną demolką
4. podrasuję dom na działce - tyle ile się da, bo pracy ogrom. To taki plan nie tylko na 2014, ale i kilka kolejnych lat
5. ogród - j.w.
6. a oprócz tego będę dziergać, szydełkować, sutaszować, filcować, malować, rzeźbić, lepić, szyć, ozdabiać, przemeblowywać, recyklingować, i co tam jeszcze.. :)

A póki co - czas rozebrać choinkę. Szkoda, bo bardzo nam było przyjemnie w jej towarzystwie, ale tak niemiłosiernie gubi igły, że słychać ich szelest kiedy opadają na podłogę. Powoli będę zmieniała wystrój mieszkania, czekając na wiosnę - tę kalendarzową.
Zatem kończąc okres świąteczny wklejam jeszcze kilka okołoświątecznych fotek "ku pamięci"

Choinka w tym roku ubrana była ascetycznie - kilka własnoręcznie zrobionych ozdóbek i światełka
Podobnie okna - tylko parę wiszących ozdobników







A te anioły zrobiłam w tym roku z masy solnej
Anioły to u nas w ogóle stali mieszkańcy, i z roku na rok ich przybywa. Te są moimi ulubionymi